poniedziałek, 25 sierpnia 2008

piszę'

jeszcze przed wyjazdem’

trochę nerwowo’
na pewno zapomniałem czegoś ważnego, nie mam prezentacji’ zresztą i tak zrozumieliby z niej niewiele’ to mnie bardziej bawi, niż martwi’ wiem, że jakoś się porozumiem’ choćby na migi’
przed wyjazdem w domu cały czas kłótnia’ moja nienormalność, ich przekonania’ i stres, przecież to już za chwilę’ cieszę się, że wyjeżdżam’

dwudziestego drugiego o piątej rano pojawiłem się na lotnisku z rodziną i komendantem lubelskiej policji’ najpierw żegnamy się we wcześniej umówionym miejscu, później nie będziemy mogli tak, jak chcemy’ później szukam swojego lotu, odprawiam się’ nadbagaż’ przepakowujemy, czy płacimy? płacimy’ pińcet złoty za siedem kilo, ale wysłanie tego ups’em kosztowałoby więcej’
panika’ nie znajdę samolotu na charles de gaulle’ nie mam dokumentów’ cokolwiek’


idę do znajomych’ i nieznajomych’ przybyli licznie, spodziewanie, niespodziewanie, mimo piątej rano, czekają z plakatem ‘ŻEGNAJ..!’, który robili całą noc’ to bardzo przyjemne, że przyjechali’ krążę, rozmawiam, myślę, co mnie z nimi łączy, co zmieni się przez rok’
dołączam do rodziny pijącej kawę’ idziemy w stronę bramek’
kolejka’ i stoję tam’ i macham im’ i oni mnie’ i odechciewa mi się płakać’ sytuacja zaczyna mnie śmieszyć’ nerwowy śmiech, panika, na pewno bagażu podręcznego tez mam za dużo’ i jeszcze celnik każe mi włączać komputer’ oesu..
i znaczące spojrzenie w odpowiedzi na bardzo znaczące łzy, za bardzo ciemnymi okularami’ przez telefon ‘zastanów się nad sobą poważnie. bardzo się o ciebie martwię.’, nie rozmawiamy otwarcie’ to bardzo przykre’
uspokajam się dopiero w samolocie’ air france’ nie pamiętam, kiedy leciałem tak opustoszałym samolotem’
prezenty pożegnalne’ kalendarz od wojtka i natalii’ list i miś od marka’ list i miś od nory’ wszędzie pełno penisów’ ja nie wiem, dlaczego’
ostatnie spojrzenie na warszawę i papa’

w paryżu, w deszczu znów lekka panika’ telefony do krewnych i do znajomych’ błądzę trochę, nie bardzo, kupuję coś do czytania, jakieś aj-di, biegnę do samolotu, widzę kolejkę, dziesięć minut opóźnienia’ i zamiast air france – aero méxico – zmiana przewoźnika nie zmieni jakości usług’
zajmuję wskazane miejsce, cieszę się, że mam dużo przestrzeni’ zmieniam miejsce, bo stewardessa się pomyliła, już nie mam dużo przestrzeni, ale jest nieźle’ siedzę obok meksykanki, która cały czas ogląda filmy, więc nie rozmawiamy’
większość lotu przesypiam’
nie wiem, jak się dogadam, nie mam prezentacji o mnie, ani o polsce’ nie wiem, jak rozdzielić prezenty, nie wiem nawet, co ze sobą mam’
i zastanawiam się nad sobą poważnie’
przez najbliższe jedenaście miesięcy czeka mnie inne życie, inni ludzie, inne zajęcia’ znów znajdę się w miejscu, gdzie nikt mnie nie zna’ znów mogę stworzyć dowolny wizerunek siebie’
bardzo się cieszę’ niepokoi mnie ilość regulaminów, muszę uważać, robić dobre wrażenie’ na początku’

ląduję w meksyku’ benito juárez, bardzo ładne, nowoczesne lotnisko’ w kolejce do kontroli paszportowej słyszę dużo polskiego – przyjechali do pracy’ później czekanie na bagaże’ długo nic, w końcu przyjeżdża jedna z moich walizek’ koniec’
idę do miłego pana, pan coś pisze, druga walizka została w paryżu, przyleci jutro, przyślą mi ją’ na obozie preinformacyjnym mówili, że walizki, na których jest naklejka rotary, są lepiej traktowane’ posłusznie nakleiłem znaczek i walizka zginęła’
podążam w stronę wyjścia, nie mam jakiegoś papierka emigracyjnego, wracam, wypełniam’ mogę prześwietlić bagaże’ chcę już wejść na terytorium meksyku, ale nie – muszę nacisnąć guzik’ guzik bardzo mnie bawi’ jeśli zapali się zielone światło – możesz iść’ jeśli zapali się światło czerwone – otwierają walizkę i szukają w niej czegoś, czego jeszcze nie znaleźli’ zupełnie losowo’ mam zielone, dzięki Bogu! wychodzę’
nie czeka na mnie nikt z plakietką ‘KACPER’’ pytam ochroniarza, gdzie mogę kupić kartę telefoniczną, muszę do nich zadzwonić’ słyszę jakieś ‘melcior, melchior!’’ odwracam się, to muszą być oni’ przedstawiamy się sobie, biorą ode mnie wszystkie bagaże’ przyjechał po mnie brat, tata, znajomy taty i jego mała córka’ z prowincji, więc z trudem znaleźliśmy samochód na parkingu’ jedziemy, rozmawiamy, próbujemy rozmawiać, nie jest łatwo’ dziwię się, bo rozumiem prawie wszystko po hiszpańsku, odpowiadam po angielsku, oni nie rozumieją’ nagle dociera do mnie, że jestem w meksyku, że będę tu przez rok’ dziwne uczucie’
tata, constantino, jest bardzo żywy, dużo i głośno mówi, prawie nie zna angielskiego, ale dogadujemy się jakoś’ hiszpański jest niesamowicie podobny do francuskiego’
brat, też constantino, lat szesnaście, wygląda na osiemnaście, trochę gruby, długie włosy, metal’ ma ze swoim bratem, enrique, zespół’ do mnie nastawiony entuzjastycznie, mówi trochę po angielsku’
sms od nory – ‘tata mówi, że na pewno zgubili mój bagaż w paryżu’’ wybucham śmiechem, jak mam im wytłumaczyć, dlaczego?

miasto meksyk – pierwsze wrażenie – wszystko wygląda, jak slumsy, mnóstwo samochodów, co drugi to biało-zielony garbus taxi, brud, korki’ między samochodami chodzą akrobaci i ludzie sprzedający słodycze, napoje, zabawki’ zatrzymujemy się w sklepie, zwykłym spożywczym, patrzę na półki, na ludzi’ widzę ochroniarzy z karabinami, w kamizelkach kuloodpornych, trochę mnie to przeraża’ brat mówi, że to normalne’ jedziemy’
dużo później udaje nam się opuścić D.F.’
odnoszę wrażenie, że jedyny sposób reklamowania się to graffiti’ nie ma szyldów, sklepy są całe pomalowane, pokryte napisami, które mówią, co jest w środku’ są jakieś bilboardy, ale częściej widzi się informacje o imprezach, na przykład, namalowane na skałach, jak przy wyjeździe ze stolicy’
kierowca, znajomy ojca, jest tak gruby, że mógłby z powodzeniem siedzieć na dwóch przednich miejscach jednocześnie’ bez przerwy coś mówi i gestykuluje’ prowadzi nas po autostradzie z prędkością180km/h, bez patrzenia na drogę, bez używania rąk’
dziwię się – zamiast pustyni i kaktusów dookoła widzę normalne drzewa, zieloną trawę’ jak polska, ale jak dobrze, że to nie polska’ po prostu jesteśmy wysoko w górach’ zaczyna padać, zasypiam’
dojeżdżamy do tulancingo, wrażenie raczej przerażające – tylko warsztaty samochodowe’ jedziemy do fabryki taty’ bo tata robi lody!
przesiadamy się do jego samochodu, znajomy wiózł nas z méxico, bo tata by się tam zgubił’
podjeżdżamy pod dom’ gdyby nie powiedział mi, że ‘to tu’, nie domyśliłbym się’ dom jest fioletowy, różowy, trudno określić, nie wygląda jak domy, które znamy’ po prostu mur, jak wszystkie mury, wzdłuż wszystkich ulic’ nawet kolor nie wyróżnia się przy kolorach innych murów’ w murze dwa prostokąty z czarnej blachy – wjazd dla samochodu i wejście, na którym wisi plakat’


rozczulam się szczerze, wyjmuję bagaże z samochodu, wchodzimy do czegoś typu ‘garaż’’ przez kolejne drzwi, tym razem drewniane, wchodzimy do domu właściwego’
tata woła mamę, jest niska, gestykuluje, wygląda na bardzo ciepłą, opiekuńczą’ witamy się, pokazuje mi dom, mój pokój, na ścianie plakat, rozczulam się po raz drugi’


mówią, że następnego dnia rano jadę do méxico city na oficjalna inaugurację wymiany’ czy mam marynarkę, bo to bardzo ważne, bo będą wszyscy wymieńcy, będziemy wymieniać się przypinkami’ sprawdzam w walizce, którą mam, marynarki nie ma’ nie ma też wielu innych rzeczy – bielizny, butów, prezentów, .. mówię, że marynarka jest w paryżu, tata dzwoni po znajomych, jedzie, wraca z dwoma garniturami’ nogawki są za krótkie, więc odpruwają mankiety, już nie są za krótkie’
chcę zrobić sobie kawę, dostaję wodę, dostaję kawę’ cóż z tym począć? gdzie jest czajnik? robią zdziwione miny, przecież wodę gotuje się w mikrofalówce’
dowiaduję się, że muszę wstać o siódmej, więc biorę prysznic i idę spać’ w nocy parę razy budzę się, przewracam z boku na bok, znowu zasypiam – mój jet lag’


wstaję o siódmej, obtoknąwszy się piję kawę, wychodzimy’

(moja droga do szkoły)

moja rodzina jest bardzo zajęta, na spotkanie jadę z ich znajomymi’ czekamy na nich na jakimś parkingu, w końcu przyjeżdżają – mama, tata, córka, kla – wymieniec z tajlandii, który nie mówi ani po hiszpańsku, ani po angielsku’

(droga do ciudad de méxico)

poznajemy się, wymieniamy się przypinkami, wizytówkami’ kla jest trochę zagubiony, wydaje się sympatyczny’ córka, adriana, starsza ode mnie o rok, była na wymianie w usa, mówi świetnie po angielsku’ jest pierwszą osobą, z którą naprawdę mogę się porozumieć, więc jestem bardzo szczęśliwy i rozmawiamy przez całą drogę do meksyku’ jeszcze szczęśliwszy jestem, jak mówi, że mam brytyjski akcent’ haha’
dojeżdżamy autobusem do mex city, łapiemy taksówkę – niestety nie biało-zielonego garbusa’ kierowca, który mieszka w stolicy, nie zna drogi, kieruje go znajoma moich rodziców’
przyjeżdżamy spóźnieni, siadam przed hanką, trochę gadamy’ zaczyna się cała pompa, przemówienia’ będziemy wychodzić na scenę grupami, według narodowości’ mamy zaprezentować się po hiszpańsku’ wymyślam coś łącząc to, co znam z tym, co przeczytałem w rozmówkach, w samolocie’
najwięcej jest wymieńców z niemiec i brazylii’ są francuzki, szwajcarzy, belgijki, włoch, tajlandczycy, tajwanka, finki, kanadyjczyk z quebec’u, amerykanki, austriaczki, .. z polski jestem tylko ja i hanka’ większość wymieńców to dziewczęta’
jeszcze pogadanka, bo jedna niemka już zdążyła się upić i zastanawiają się, czy odesłać ją do domu’ przypominanie, co możemy, czego nie możemy’
wyczytują imiona wymieńców, którzy niedawno obchodzili urodziny, w tym mnie, jako dziewiętnastolatka’ haha’ mamy wyjść na scenę’ śpiewają nam hiszpańskie sto lat, wchodzą marriachi, grają na różnych gitarach i trąbkach, śpiewają, robią chórki, ach! wszyscy robią nam zdjęcia’
później poczęstunek, poznawanie się, wymiany przypinek, wizytówek’ podchodzi do mnie jakiś meksykański chłopiec, mówi, że nazywa się eric’ kojarzę.. eric! mex, który będzie mieszkał w moim lubelskim domu’ cieszę się, że go spotkałem, myślałem, że się miniemy’ chwilę rozmawiamy, wylatuje po południu, zna parę słów po polsku’


część wraca do domów, idę z adrianą do sklepu’ dowiaduję się, że 10 pesos to jeden dolar’ wracamy, wymieńcy uczą się nawzajem swoich języków, czekamy, wychodzimy jako ostatni, bo prezydentka któregoś klubu jest przyjaciółką mamy adriany, muszą pogadać’
jedziemy do tulancingo’ moi rodzice mają mnie odebrać, szukamy ich, nie odbierają telefonów’ kończę na spotkaniu rotexu – ludzi, którzy byli na wymianach rotary, ich zadaniem jest pomaganie nam, wymieńcom’ poznaję mexa, który był w polsce, w lublinie, próbuje mówić po polsku, wybucham śmiechem, przechodzimy na angielski, wymieniamy się numerami’
w końcu odbiera mnie mój ojciec, okazuje się, że jest opiekunem rotexu’ nie mogli przyjechać po mnie wcześniej, bo byli na jakiejś imprezie za miastem’ chcą tam wrócić, czy chcę jechać z nimi’ jestem strasznie śpiący od osiemnastej, czy dziewiętnastej – mój jet lag’ ale w wielonku mówili, żeby przede wszystkim integrować się z rodziną, więc mówię, że tak, chcę bardzo’ znajomi mojego brata mieli tam grać mex rock’ w końcu nie zagrali, bo zabrakło prądu, a ja zjadłem niezbyt dobrą kolację’ jakąś tłustą zupę z tłustym mięsem i limonką’ tu wszystko je się z limonką! chipsy, zupy, tortille, nawet majonez i maggi są z limonką’ i oczywiście z chilli – jest wszędzie, lody też je się z chilli’
zasypiam w samochodzie’ wracam do domu i padam’

w niedzielę przed południem jemy wspólne śniadanie pomodliwszy się uprzednio’ mówią mi, jakie mam szczęście, że trafiłem do tradycyjnej rodziny, że mogę poznać zwyczaje, jedzenie, .. cały czas rozmawia się tu o jedzeniu’ poza tym standardowe ‘jak u nas, jak u ciebie?’’
później wsiadam z bratem na skuterek i jedziemy do centrum, żebym pooglądał miasto’ patrzę, poznaję, przerażam się, podziwiam, poznaję’


w tulancingo nie ma nic ciekawego, z jedna sensowna kawiarnia, żadnego normalnego sklepu z ubraniami’ głównie warsztaty samochodowe, gospodarstwo domowe, banki, sklepy spożywcze, ..

(neo nazi sklep znajomych brata)

(co się robi z gumą do żucia)

niedziela, więc w ogrodzie w centrum, na takim skwerku, dzieje się dużo rzeczy typu koncerty, clowni’ przechodzimy obok clownów właśnie’ wyróżniam się, widać, że nie jestem stąd, wciągają mnie do zabawy’ radzę sobie dzielnie, mimo mojego hiszpańskiego udaje mi się zagadać komika, ludzie robią mi zdjęcia, dostaję balonik’
tu się roi od emo! niemalże co drugi chłopiec to emo’ a z mexów ładne emo – naturalnie czarne włosy, ciemna skóra’


wracamy do domu, robię zdjęcia jadąc’

(nagrobki tanio)

(widok na tulancingo)

potem będziemy spędzać niedzielę, jak typowa tradycyjna mex rodzina’ spacer nad jakimś wielkim jeziorem’ wsiadamy do samochodu i jedziemy, jedziemy, patrzę przez okno i widzę polski krajobraz, tyle, że bardziej górzysty’
w końcu dotarliśmy nad to jezioro’ rzeczywiście dużo samochodów i meksykańskich rodzin grających w piłkę, piknikujacych’ przechadzamy się, dowiaduję się, że na tym jeziorze co roku odbywają się międzynarodowe wyścigi motorówek’ po spacerze siadamy w jednej z uroczych knajpek, rozstawionych wzdłuż jeziora i jemy obiad’ rozładował mi się aparat, więc cierpię, robię zdjęcia holgą’ kiedy jemy, co chwilę podchodzą do nas jakieś kobiety sprzedające zabawki’ nic nie chcemy, więc rodzina mówi im, żeby zapytały mnie’ pompa życia’
po powrocie rozpakowuję walizkę, zastanawiam się nad przydziałem prezentów, pakuję rzeczy do szkoły’ lekcje zaczynają się o siódmej, muszę wstać o szóstej’ nie będę miał z tym problemu – w polsce będzie wtedy trzynasta, nie do końca się przestawiłem się na czas meksykański’

Brak komentarzy: